W ostatni łikend, czyli 12-13 marca, wybrałem się znów w Tatry (Giewont, Czerwone Wierchy). I działy się rzeczy... no... dziwne. W sobotę, z pewnych przyczyn zewnętrznych, wyjechałem dość późno. W Kuźnicach byłem przez to dopiero jakoś koło 14stej. Cóż było robić: zaplanowałem, że w sobotę odbędę rekreacyjną wycieczkę na Giewont , prześpię się w schronisku na Hali Kondratowej, a w niedzielę pójdę gdzieś dalej. Tak więc ruszyłem niebieskim szlakiem , śniegu było już niewiele, temperatura wysoka, ludzie sporo. Zgodnie z planem wlazłem na Przełęcz Kondracką , tam jakieś małżeństwo robiło jakieś strasznie profesjonalne zdjęcia strasznie dużym aparatem. Wdrapałem się na szczyt Giewontu - śniegu tam już nie było, lodu na kamieniach trochę a to przy zejściu, za to na górze okropnie wiało. Posiedziałem więc tylko chwile, zszedłem na przełęcz i począłem sączyć herbatkę. Już miałem schodzić do schroniska aż tu nagle... Od Kopy Kondrackiej schodził, ba, prawie zbiegał, fotograf , którego s...