Po kilku godzinach pedałowania z nienagannych, ułożonych belizeńskich „Niemiec”, położonych w centrum kraju, przejeżdżam nieco na południe, do Dangrigi, w sam środek czarnej Afryki, rozedrganej łomotem bębnów, pijanej transowym śpiewem. Zachodni dystrykt Cayo to mała Anglia, a w niej bogaci Amerykanie nie wystawiający nosów zza swych eleganckich, otoczonych równiutkim trawnikiem willi, podczas gdy na północym wschodzie, mówiący po hiszpańsku Majowie kekczi, toną w błocie i komarach. Karaibscy Garifuni w Punta Gorda smażą bananowe placki, identyczne z naszymi ziemniaczanymi, a ortodoksyjni Mennonici powożą bryczkami z półkolistym dachem i parą małych koni. Supermarkety należą do Chińczyków, którzy mówią po angielsku jak po roku nauki w szkole podstawowej (czyli opanowali już „thank you” i liczby, z fatalnym akcentem). A na to wszystko z kanciastej monety spogląda królowa Elżbieta II. [tekst po poprawkach redakcji i pod tytułem Multikulti królowej Elżbiety ukazał się w...