Urodziłem się na Dolnym Śląsku i w związku z tym moim pierwszym w życiu doświadczeniem zagranicy były Czechy, a dokładniej: zakupy w Czechach. Z mojej miejscowości do granicy nie jest jeszcze tak całkiem blisko do naszych południowych sąsiadów, ale od wioski, w której mieszka wujek W. to już całkiem blisko, może 20 kilometrów. I dlatego dawniej, gdy byłem duzo jeszcze młodszy, koronaczeska - słabsza, a o Unii Europejskiej nikt jeszcze nie słyszał, przy okazji rodzinnych wizyt jeździliśmy do Czech. Po lentilki i studencką dla dzieci, po rum i Złotego Bażanta dla taty (pod nieobecność mamy, ma się rozumieć). Był to typowy sklep dla Polaków, dość sporej wielkości samoobsługowa buda, kilkaset metrów od granicznego szlabanu, przy wiosce Bily Potok. Po drodze mijało się znak "Jesenik 30". Zagadkowe, zagraniczne miasto, gdzie ludzie mówią innym językiem, mają swój czeski ratusz, czeskie sklepy nie-dla-Polaków, czeskie reklamy i lodziarnie, do których mleka nie dostarcza wujek W., t...